Draco Maleficium
Moderator (KMTM)
Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Z Anatewki
|
Wysłany: Czw 14:32, 19 Sie 2010 Temat postu: Chicago w innych wersjach |
|
|
Scenicznych, ma się rozumieć.
Ten temat jakoś nas ominął, wobec tego zakładam, może jeszcze ktoś zechce dodać do niego swoje trzy grosze.
Piątek, 13.08.2010, 20:30, Cambridge Theatre
"Chicago" w Londynie było, gdyby trzeba to było krótko podsumować, największym rozczarowaniem wycieczki. Stylowe plakaty porozwieszane wszędzie w mieście skutecznie rozbudzały apetyt i nastawiały bardzo pozytywnie, poza tym uwielbiam film i gdyńską inscenizację, więc spodziewałam się, że będzie to naprawdę przyjemny wieczór i pozycja na wysokim poziomie. Nie mogę powiedzieć, że tak nie było, a przynajmniej nie do końca. "Chicago" na West Endzie nie było złe, a wręcz przeciwnie. Jednak muszę tu przyznać werdykt 1:0 dla Baduszkowej, bo czegoś tu zabrakło - wydaje mi się, że pomysłowości w inscenizacji.
Całość potraktowana została w sposób bardzo kabaretowy. Po obu stronach sceny (malutkiej zresztą) poustawiano krzesła, na których spoczywali członkowie niewielkiego zespołu, którzy akurat nie grali na scenie - ci oglądali swoich kolegów i czekali na swoją kolej, odpowiednio reagując na to, co się dzieje na scenie. Na środku ustawiono duże podium dla orkiestry i dyrygenta, co oznaczało, że i tak już małą scenę dodatkowo ograniczono do wąskiego paska na proscenium - tam też rozgrywała się cała akcja, którą niekiedy przenoszono do orkiestry. Czwarta ściana była likwidowana, ale nie do tego stopnia, co w Gdyni - nikt tutaj nie siadał widzom na kolanach, a przynajmniej nie na moim spektaklu. Po prostu często zwracano się bezpośrednio do widza, dyrygent nawiązywał kontakt z aktorami, a całość ujęta była bardzo wyraźnie w nawias kabaretowego przedstawienia, gdzie nikt nie ukrywa, że to, co widzimy, jest po prostu spektaklem teatralnym i nie dzieje się w realnym świecie. Sprzyjała temu ogromna rama, która zamykała całą scenę w jeden konkretny obraz. Poza nią i "siedliskiem" orkiestry za jedyną scenografię robiły krzesła oraz drabinki po obu stronach sceny, które wysuwano w razie konieczności i na których grali aktorzy. Światła były raczej przygaszone i utrzymane głównie w czarno-białej konwencji, z pewnymi wyjątkami, przez co całość była bardzo surowa i tylko dodawała wodewilowego klimatu, co pasowało ogólnie do tej konkretnej inscenizacji. Jedynymi momentami bardziej barwnymi był wysyp sreberek w "Razzle-dazzle" i kurtyna zrobiona ze złotych paseczków w "Hot honey rag". Kostiumy też nie były bardzo wyszukane i oryginalne, za to bardzo stylowe i zmysłowe - głównie kabaretki, pończochy, elementy bielizny na wierzchu, siateczki, obcasy, kapelusze, dla panów bardzo obcisłe spodnie i bluzki, nieraz prześwitujące, oczywiście wszystko czarne, słowem - wszystko to, co kojarzy się z "Chicago" (z wyjątkiem, oczywiście, Amosa, który preferował żółtawy sweterek, Billy Flynn natomiast paradował ciągle w garniturze, a Mary Sunshine... khekhym! o niej później), na szczęście bez elementów sado-maso. Nikt się w trakcie spektaklu nie przebrał, wszyscy trwali ciągle w tych samych kostiumach - znowu ukłon w stronę konwencji kabaretowej i podkreślenie tego, że nie oglądamy rzeczywistości, a spektakl nawet nie próbuje nam tego wmówić. Choreografia była genialna i pierwsza klasa.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o samą inscenizację. Surowość, tylko krzesła, scena, aktorzy, drabinki po bokach i podium orkiestry. Jeśli chodzi o dziennikarzy, sąd, ławę przysięgłych - wszystko to odgrywali członkowie zespołu, tak, jak u nas, z tym, że bez dodatkowych elementów kostiumu. Tutaj nie było żadnych panów w pieluszkach, zwolnionego tempa, tłumaczenia w języku migowym, tańca białych rękawiczek w ciemności, jednego mistrza ceremonii (tę rolę odgrywali różni członkowie zespołu, a niekiedy też sam dyrygent), Billy'ego otoczonego przez wierne "pieski" w postaci pięknych pań - niczego, co aspirowałoby do oryginalności i niebanalności w przedstawieniu tej historii. Bez zaskoczeń, bardzo "po bożemu" i z prostotą. Podejrzewam, że stąd wzięło się moje rozczarowanie - wersja Baduszkowej mnie po prostu rozpieściła i spodziewałam się cudów, a dostałam po prostu przyzwoity spektakl. Myślę też, że przyczynił się do tego fakt, że już wtedy byłam po "Hair," "Nędznikach," "Królu Lwie" i "Love Never Dies," więc w rezultacie, dodatkowo przytłoczona wrażeniami z poprzednich spektakli, nie dostrzegłam w "Chicago" nic, co by mnie olśniło i zachwyciło, bo na tym etapie po prostu dobry spektakl już mi nie wystarczał. Po prostu bladł w porównaniu - może gdybym widziała to jako pierwszy musical, wyniosłabym inne wrażenia. Bo w sumie nie było nic złego w całym pomyśle - był dobrze zrealizowany, pasował do spektaklu, nic nie zgrzytało i wszystko ładnie pasowało, tworząc fajny klimat. Jednak było to po prostu... za mało.
Siłą rzeczy w tej inscenizacji cała odpowiedzialność za powodzenie spektaklu spadała na barki aktorów, i na szczęście ekipa była tak dobra, że udźwignęła ten ciężar bez trudu.
Emma Banton jako Roxie podobała mi się bardzo - może nie od początku, bo scena zastrzelenia Freda była dosyć sztuczna, ale potem było już tylko lepiej i ogólnie uważam, że była jedną z najlepszych w tym niewielkim zespole. Śpiewała naprawdę niesamowicie, poruszała się z gracją i swobodą, jej kreacja zaś opierała się na założeniu, że Roxie jest słodką idiotką - trochę jak w Gdyni, ale nie do tego stopnia, co Magda Smuk. Była bardziej wyrachowana i ostra, polegała bardzo na swoim uśmiechu i wdziękach i wykorzystywała je bardziej oszczędnie, ale nie mniej skutecznie. "Roxie" wyszło jej fenomenalnie, podobnie, jak wszystkie zresztą numery. Bez zarzutu.
Vivien Carter jako Velma Kelly nie od razu mi "podeszła" - wydawało mi się, że grała trochę na siłę, przynajmniej w pierwszym akcie, bo w drugim rozkręciła się, zyskała na naturalności i była naprawdę super. Przeszkadzało mi też, że o ile reszta zespołu mówiła z nienagannym, amerykańskim akcentem, w przypadku Vivien słychać było, że jest Brytyjką próbującą zaciągać po chicagowsku. Jednak bardzo pasowała do roli - wychudzona, dojrzała (ale nie za stara), była bardzo wiarygodna jako doświadczona weteranka wodewilu, która wciąż jeszcze może występować i bawić publiczność. Nie było w niej tej desperacji, żeby wrócić na scenę i udowodnić swoją wartość, za to determinacja i żelazne przekonanie o własnej wartości, talencie i urodzie, która powoli zaczyna blaknąć, ale ciągle jeszcze błyszczy. Tańczyła naprawdę świetnie i widać było, że jest bardziej tancerką niż wokalistką (w przypadku Roxie całkiem odwrotnie), ale śpiewała też porządnie i ogólnie stworzyła spójną, dobrą postać, którą w drugim akcie kupiłam już całkowicie. Razem z Roxie stanowiły bardzo dynamiczny, mocny duet.
Terrence Maynard jako Billy Flynn był... w porządku. Nie porywał, ale też nie przeszkadzał, miał parę bardzo dobrych momentów, ale też nie rzucał się na tyle w oczy, żeby patrzeć tylko na niego. Podobał mi się, ale, że tak powiem, bez szału. Niestety (?) daleko mu było do Rafała Ostrowskiego, czy choćby Richarda Gere z filmu, ale... dobrze.
Dobrze nie było za to w przypadku Amosa, który został lata świetlne w tyle za Andrzejem Śledziem czy Amosem z filmu. Nie sądziłam, że można skopać tak fajnie napisaną postać, ale jak widać - można. Adam Stafford miał wygląd idealny do roli, ale starał się za bardzo, w efekcie popadając w sztuczność i niezamierzoną karykaturę. Z wokalem też nie było tak pięknie. Szkoda, bo Amos to moja ulubiona postać, a tu niestety było naprawdę kiepsko
W przypadku Mamy Morton ogłoszono na początku spektaklu, że zagra ją któraś z understudych - niestety z braku programu nie jestem w stanie wymienić pani z nazwiska. Była w porządku, choć jak w przypadku Billy'ego Flynna, nie rzucała się mocno w oczy. Naturalna aktorsko, mocna, silna kobieta ze świetnym wokalem.
Mary Sunshine - pan podpisany jako R. Whitehead był naprawdę fajny i śpiewał ślicznym, klasycznym sopranem XD Tak, tutaj ckliwą panią reporter grał mężczyzna, co było widać, choć ucharakteryzowany był bardzo łudząco. Jednak kiedy na koniec ściągnął sukienkę i objawił się nam w swojej męskiej chwale, nie byłam tak zaskoczona, jak zapewne twórcy chcieliby, bym była. Ogólnie pan był naprawdę super.
Jeśli chodzi o zespół - ach, ach, ach! Byli obłędni! Tańczyli i ruszali się tak, że to było mistrzostwo świata, śpiewali też świetnie i tworzyli świetny chór, wcielali się w poszczególne epizodyczne rólki z humorem, dystansem i profesjonalizmem i to im głównie zawdzięczam większość pozytywnych wrażeń po spektaklu. Zwłaszcza aktorka grająca Hunyak mnie poruszyła - scena jej "zniknięcia" należała do najbardziej potężnych i chyba najbardziej mnie poruszyła. Z panów wyróżnić chcę artystę, który sam jeden robił za całą ławę przysięgłych, po prostu przesiadając się co chwila z krzesła na krzesło i za pomocą maleńkich rekwizytów przybierając coraz to nową tożsamość, od alkoholika po typowy moherowy beret (był to też chyba najbardziej pomysłowy zabieg inscenizacyjny). Przez cały proces Roxie nie mogłam oderwać od niego oczu, można go porównać z Kocurkiem w reklamach z avatara Kunc Genialny. Zresztą wszyscy byli świetni, jako zespół i każdy z osobna i... wybaczcie, muszę to napisać. Nie, żeby naszym Baduszkowym panom czegoś brakowało, ale... WOW! Jeśli miałabym określić "Chicago" jednym słowem, wybrałabym "Ciacholand". Ci, którzy mnie znają, pewnie będą zaszokowani, bo ja z reguły na takie rzeczy zwracam najmniejszą uwagę - moim afrodyzjakiem jest piękny śpiew, charyzma i aktorstwo, a to, jak ktoś wygląda, jest dla mnie naprawdę mało ważne - ale tym bardziej świadczy to o tym, że warto było pójść na "Chicago" chociażby po to, żeby poślinić do i pogapić się na wszystkich tych tancerzy. Skoro ja byłam pod takim wrażeniem, to naprawdę... Panie też były pięknymi okazami kobiecej urody, ale sama kobietą będąc, cóż, panowie pochłaniali naprawdę lwią część mojej uwagi.
Chyba muszę iść się powachlować. *ucieka*
*wraca*
Ufff. Już jestem spokojna.
Khekhym! Podsumowując: porządny, dobry spektakl ze świetnym zespołem aktorsko-wokalno-tanecznym, ale nie najlepszy spektakl na West Endzie. Warto się wybrać z ciekawości i dla wyżej wymienionych pozytywów, ale jeśli musicie wybrać, polecałabym jednak co innego. Gdynio, możesz być z siebie dumna, wersja Baduszkowej była naprawdę duuużo lepsza i podczas oglądania, a nawet i teraz, co i rusz kołatało mi się po głowie tęskne wycie: "Ja chcę to jeszcze raz w Baduszce!"
Na koniec: [link widoczny dla zalogowanych] - krótki trailer, obsada itp.
Kolejny zwiastun - trochę dłuższy, ze starą obsadą (David Hasselhoff?!)
I jeszcze jeden z jeszcze starszą obsadą.
EDIT: Miałyśmy bardzo dobre miejsca na parterze i wszystko widziałyśmy idealnie, ale to głownie zasługa tego, że nie siedział przed nami nikt wysoki - w przeciwnym razie byłaby kaszana, bo spad był bardzo mały i wszystkie siedzenia były prawie na jednym poziomie... Taka przestroga dla zainteresowanych. Przy okazji, bilety trafiły nam się bardzo okazyjnie, ale "Chicago" ogólnie należy do tańszych przedstawień na West Endzie i często są obniżki, więc warto mieć oczy otwarte.
Ostatnio zmieniony przez Draco Maleficium dnia Czw 14:39, 19 Sie 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|