Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Mateuo
KMTM
Dołączył: 16 Mar 2008
Posty: 2853
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Ustka/Słupsk
|
Wysłany: Sob 19:58, 23 Paź 2010 Temat postu: |
|
|
"Nasza" Gosia Regent gra w Nędznikach?
Tak... - K.
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
ewka
Dołączył: 23 Paź 2010
Posty: 5
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Warszawa
|
Wysłany: Sob 21:31, 23 Paź 2010 Temat postu: |
|
|
Potwierdzam, guzik rozpiął się, gdy Valjean opowiadał o swojej przeszłości. Pamiętam, bo sama się zaczęłam zastanawiać, jak Kruciński to zrobił. Uznałam, że chyba siłą woli
|
|
Powrót do góry |
|
|
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)
Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Z Anatewki
|
Wysłany: Nie 23:20, 31 Paź 2010 Temat postu: |
|
|
Ponad tydzień później... Nie bijcie! *chowa się w kącie*
22.10.2010, moja druga przygoda z romowymi Nędzarzami.
Obsada - jak podana przez Kunca wyżej, czyli w większości pierwsza plus Kaja Mianowana jako Cosette i dzieci, których imion teraz nie pamiętam, a program zostawiłam w Gdyni, więc po prostu odsyłam do posta mojej przed-recenzentki
Ostatnio, po spektaklu przedpremierowym, dałam temu spektaklowi ocenę 6.5/10, jak wszyscy pewnie doskonale pamiętają (*wink-wink*). Zastanawiałam się wówczas, na ile na mój odbiór całości wpłynęło miejsce siedzenia (daleko), obsada (w jednym, ogromnie ważnym punkcie Nie Ta), rozegranie zespołu (brak) i ciągle świeże wspomnienia z Londynu zabarwione fangirlowym uwielbieniem (squee). Jak się okazało, wszystko to wpłynęło naprawdę znacząco, bo tym razem:
1.) siedziałam tak blisko, jak się da, dzięki pani KarolivonWi dystrybuującej bilety (dzięki, dzięki, dzięki!)
2.) obsada, a szczególnie ten jeden, konkretny, interesujący mnie najbardziej element, tym razem była na miejscu i jak trzeba,
3.) zespół zdążył się już wyraźnie i znacząco rozegrać,
4.) wspomnienia nieco już się zastały i pozostawiły po sobie nie tyle wciąż gorący kwik, a raczej przyjemne ciepło w żołądku, co pozwoliło mi spojrzeć na produkcję romską na nowo nieco świeższym okiem,
i w efekcie ocena się zmieniła, a nawet znacząco. Ostatecznie jestem skłonna wlepić 8/10, w porywach może nawet 8,5/10, wystawiając jednocześnie certyfikat "Dracze approved". Wyżej jednak nie, bo pewne co bardziej rażące idiotyzmy, jak Scena Balkonowa, Animowane Ścieki czy melodyjka i odbieganie po "One day more" (Inspektorowe Kroczenie zostało na szczęście zneutralizowane, o czym później) wciąż są i wciąż zgrzytają, chociaż inne elementy, które przeszkadzały mi niemiłosiernie za pierwszym razem, jak np Mariuszowe śpiewanie o Tej Kawiarni bez Tej Kawiarni czy spacerek dookoła łóżka w Konfrontacji, zostały jednak jakoś bardziej sensownie rozegrane i w efekcie tym razem nie raziły, a Konfrontacja zyskała nawet jakiś sens i konkretną wymowę (piękny przykład tego, że odpowiedni ludzie w odpowiednich rolach są w stanie wybronić nawet najbardziej poronione pomysły reżyserskie). Pozostaje jeszcze kwestia chóru, który ciągle pozostawia niedosyt i tam, gdzie powinien być wbijający w fotel Pałer przez duże P. jest zazwyczaj po prostu ładne brzmienie, no i panu (pani?) fleciście przytrafił się fałsz w przygrywce do "Castle on a cloud" (ała XD), ale na to wszystko skłonna byłam tym razem przymknąć oko.
Co jednak przede wszystkim zmieniło się pozytywnie, to tempo. I znowu - nie wiem, na czym to polega i czemu dziękować za tę transformację, ale tym razem nie dłużyło mi się ani trochę i cieszyłam się tą historią właściwie tak, jak cieszyłam się nią w innych jej wcieleniach. Ba, po spektaklu czułam niedosyt i już po I akcie wiedziałam, że na pewno będę chciała wracać tu częściej, co niestety niezbyt dobrze wróży moim finansom... W każdym razie to, co na moim pierwszym spektaklu dłużyło się i ciągnęło, w piątek zyskało lepszego tempa, dynamizmu, polotu, pewnej iskry, której wcześniej nie było. Cieszy mnie tak wyraźny postęp w stosunkowo krótkim czasie i naprawdę dobrze wróży pierwszemu rokowi grania "Nędzników," kiedy jeszcze zmęczenie materiału nie powinno tak rzucać się w oczy, przybędzie za to swobody, pewności i być może pewnego eksperymentowania z rolami, które już teraz dało się zaobserwować. Słowem, jest okej. A nawet dobrze.
No i coraz bardziej podobają mi się te animacje, w większości. Tulon wygląda pięknie i tak... autentycznie, trójwymiarowo. I ten Paryż nocą...
Kolejna rzecz, która za drugim razem bardziej rzuciła mi się w oczy, to wspomniana już przez Kunc charakteryzacja - z tak bliska robiła dużo lepsze, mocniejsze wrażenie, szczególnie właśnie wszystkie siniaki, rany, krew, brud - wszystko to wyglądało szalenie i boleśnie autentycznie, szczególnie obrażenia Miłych Pań i siniak na ramieniu Fantine. Postarzenie bohaterów zrobione wyśmienicie, peruki - w większości - odpowiednie, z kostiumami też już zdążyłam się oswoić i nawet brak tego ślicznego, Inspektorowego płaszcza z Londynu mi nie przeszkadzał, a wręcz powoli zakochuję się w tym czarnym... (chociaż gdy Łukasz zjawił się na barykadzie pełnej trupów odziany na czarno, z płaszczem rozpiętym i malowniczo falującym połami, z rozwianym białym włosem uwolnionym spod tyranii kokardki, w pierwszej chwili przemknęło mi przez głowę: "Co tam do cholery robi Lucjusz Malfoy?!" XD). Ogólnie rzecz biorąc - nie, stanowczo nie ma tragedii i można odetchnąć z ulgą, bo poza paroma nieszczęsnymi zabiegami, w wykonaniu piątkowej obsady była to porządna, solidna produkcja, którą oglądało się z przyjemnością i bez specjalnych odruchów wymiotnych czy względnych morderczych tendencji. Aż chciałoby się powiedzieć: niestety. Bo chcę więcej, chcę jeszcze, a nie sądzę, że będę mogła wylądować na widowni Romy w najbliższym czasie...
No dobrze, było ogólnie, to teraz przejdźmy do szczegółów, a raczej szczegółów osobowych, czyli do obsady. Jak uprzednio, rosnąco. Pana Inspektora zostawiam sobie na koniec, coby mieć czas i miejsce do swobodnego rozpływania się (a rozpływać się jak najbardziej będę, więc zostaliście ostrzeżeni i żeby potem nie było...).
Z nowości w zespole: Gosia Regent naprawdę świetnie, Paweł Strymiński zamiast Wortmanna przyjemnie (widok jego Brewki rozbraja), przede wszystkim zaś klękam przed... Kubą Szydłowskim. Po tym, co pokazał w zespole, przeprosiłam się z nim całkowicie i znowu go lubię, a nawet - za jego niesamowitego Grantaire'a, za świetnego gościa u Thenardiera, za prześmiesznie ucieszną Starą Ciotę, za Naczelnika fabryki... Kiedy miałam w jednej scenie i jego, i pana Inspektora, miałam całkiem poważny dylemat niekiedy, gdzie patrzeć (... no dobra, nie aż tak poważny. Ale mimo wszystko!). W scenach zespołowych, gdzie Dziaduszki brakło, głównie podczas scen powstańców, ciężko mi było oderwać od niego wzrok i nawet niespecjalnie próbowałam, bo aż szkoda było stracić choćby moment. Po prostu niesamowity. I błagam, niech on już nie wkłada tego policyjnego płaszcza i nie bierze Pałki do ręki, bo aż szkoda, żeby tak kolosalna pomyłka obsadowa kładła się cieniem na moim postrzeganiu tego artysty i przyćmiła to wszystko, czym tak doszczętnie mnie wygrał w zespole...!
Mina Marcina Tafejko na widok strzelb - bezcenna. I poza uciesznością, jak to już zostało zauważone, wprowadza dodatkowy wymiar i nową perspektywę na tragedię tych młodych postrzeleńców, którzy naprawdę odważyli się wierzyć, że są w stanie wygrać z armią...
No i medal dla Izy Bujniewicz za epizod z pieskiem. Totalnie czułam jej ból. To jest zbyt tragiczne jak na moje wrażliwe serduszko...!
Mała Cosette - Magda Kusa (ha, widzicie, w trakcie pisania Draczynka wycwaniła się i zajrzała do recenzji Kunc w nowym oknie ). Śpiewała zdecydowanie lepiej, niż panienka, którą widziałam po raz pierwszy - czysto, nawet wcale dźwięcznie, nie sadziła fałszu za fałszem. Powiedziałabym wręcz, że ma zadatki na wokalistkę. Aktorsko bez fajerwerków i roztkliwiania się, ale all things considered, nie było tragedii i ogólnie wrażenie raczej pozytywne.
Aleksander Kubiak jako Gavroche też pozytywnie, z większym nawet entuzjazmem. Nie przebił mojego pierwszego (który to był, za Chiny nie wiem), ale był naprawdę blisko - również solidnie grał, budził uśmiech i rozczulenie swoją swojską urwisowością, śpiewał dobrze, całkiem nieźle czuł swoją postać ulicznego cwaniaka... Podobał mi się. Fajnie.
Ach, ach, ten Enjolras... *przeciągłe westchnięcie* Łukasz Zagrobelny był, muszę przyznać, lepszy, niż się spodziewałam. Podobał mi się bardziej, niż Bzdawka, pewnie głównie dlatego, że dowyglądał nieco solidniej i jego podejście - mniej na dobrotliwego wujka, bardziej na wyniosłego "och-co-to-nie-ja" - choć też chybione, było bardziej "enjowe" i dzięki temu byłam skłonna przełknąć go w tej kamizelce lepiej, niż jego zmiennika. On też nijak nie zareagował na zaczepki Grantaire'a w "Drink with me," lecz winę za to zrzucam teraz już na niedopatrzenie reżysera, który chyba nie zrozumiał, o co w tej kwestii chodzi; jednak Zagro dodawał parę kwestii mruczanych pod nosem, typu ironiczne "Ładnie, bardzo ładnie" na zaczepki R. pod adresem Mariusza czy "Ja go znam" (swoją drogą chciałabym usłyszeć to sławetne "Jest okay" pod adresem Javerta XD) z chwilą powrotu Inspektora na barykadę, za co plus. Wokalnie też nie raził aż tak mocno, jak się tego obawiałam - znaczy, dalej uważam, że to kompletnie nie to i popowe zaciąganie wywoływało u mnie gwałtowny zgrzyt zębów, ale mogło być gorzej, niż było i w sumie dało się przełknąć. I tak chyba ogólnie określam jego Enjolrasa - ujdzie. To dalej jest tylko podróbka w ikonicznej kamizelce, ale w tym wydaniu jestem chyba bardziej gotowa przyjąć ją do wiadomości i uznać, że w kiepskim świetle może nawet zbliżyć się do oryginału. (tak, wiem, to było złośliwe).
Tomek Steciuk jako Thenardier oglądany z bliska podobał mi się dużo bardziej, niż za pierwszym razem, i tym razem naprawdę doceniłam jego kunszt. Dalej nie przebił mojego londyńskiego Pana Domu, ale podobał mi się ogromnie i swoją osobą uzupełnił Wielką Trójcę w tym wydaniu Nędzników. Świecił jeszcze dodatkowo mocno w towarzystwie Anny Dzionek, którą na dzień dzisiejszy ogłaszam jedyną słuszną Thenardierową Romy (na tę chwilę, bo nie widziałam jeszcze Izy Bujniewicz) - po kiepskim występie Ani Sztejner była jak powiew świeżego powietrza. Odpowiednio komiczna bez nadmiernego przerysowania, stosująca oszczędność tam, gdzie to ona wywołuje większy efekt, wykorzystująca naturalne warunki z wdziękiem i niewymuszoną swobodą, jednocześnie groteskowa i zjadliwa, w dodatku obdarzona świetnym głosem - jak najbardziej daję jej dwa kciuki w górę. Widać, że czuje tę postać świetnie i razem ze Steciukiem stworzyli naprawdę udany, zgrany duet, który zarazem cieszył i napawał grozą. Oby tak dalej i ja chcę ich częściej razem!
Częściej chciałabym też Kaję Mianowaną jako Cosette. Ona również gra na naiwne dziewczątko, ale na szczęście bez koturnowej przesady Pauliny - postawiła chyba raczej na swoją własną, naturalną świeżość i wdzięk i wyszła z tego dosyć obronną ręką, chociaż można by z tego, przez udaną reżyserię, wykrzesać jeszcze więcej. Była mniej rozświergoloną Barbie-brunetką, a bardziej słodką heroiną, co było bardziej do przełknięcia, powiedziałabym: raczej mdłe niż niestrawne. Co w perspektywnie wychodzi na plus, bo oglądając ją, kołatało mi się po głowie: "No, zawsze mogło być gorzej." Oznacza to, że Kaja podobała mi się głównie przez porównanie do koleżanki, co w sumie wielkim komplementem nie jest, ale ogólnie było w porządku, nawet, jeśli uroczy nomen omen głos Kai niekoniecznie dawał sobie radę na górnych rejestrach w "A heart full of love."
Ewa Lachowicz podobała mi się tym razem bardziej, niż za pierwszym razem. Dalej nie pokazała pazurka, ale grała bardziej "zakręconą" Eponine, nieco zbzikowaną i nie do końca zrównoważoną, co podobało mi się bardzo, bo było możliwie zgodne z duchem książki. Przejmująco grała swoje uczucie do Mariusza, bardzo naiwne i w gruncie rzeczy jeszcze "szczeniackie," co również pasowało. Świetna w scenie śmierci, właściwie zresztą w każdej scenie mi się podobała. No i śpiewała jakoś tak dużo lepiej. Chciałabym bardzo zobaczyć Malwinę, ale nie żałuję, że miałam drugi raz Ewę, bo wypadła naprawdę dobrze.
Podobnie zresztą, jak pan, o którego obie panie zabiegają - Marcin Mroziński jako Mariusz podobał mi się już właściwie bez zarzutu. A jeśli jakiś bym miała, jest to mały, mały i raczej do reżysera, niż do aktora - on chyba nie bardzo wie, co ze sobą zrobić na początku AHFOL, kiedy Cosette jeszcze nie ma na balkonie. Ostatnim razem "ćwiczył" przedstawianie się jej, tym razem po prostu siedział i łamał ręce nad tym, jak podejść pannę, co było lepsze, ale z kolei kłóciło się z tłumaczeniem. Wina tego kretyńskiego balkonu, ot co... A odsuwając ten szkopuł na bok, podobało mi się, że Marcin nie popadał za bardzo w przesadę, grał bardziej subtelnie, stonowanie, ciepło, ale bez przesłodzenia i w gruncie rzeczy jego Mariusz w piątek był taki bardzo - ludzki. Bardzo podobała mi się jego relacja z Eponine, "Empty chairs" wypadło świetnie i - no, podobał mi się. Fajnie, bardzo fajnie. Lubię takie postępy
Edyta Krzemień jako Fantine w sumie zmieniła się niewiele, o ile w ogóle, od mojej przedpremierówki, co świadczy o profesjonalizmie i solidnie przemyślanej postaci. Jej głos podobał mi się o wiele bardziej, niż zazwyczaj, i chociaż dalej brakuje mi w jej postaci nieco pazura - chyba nie jestem fanką grania Fantyny całkowicie na skrzywdzoną, świętą dziewczynkę, bo chociaż jest to wzruszające, wolę, jak ta postać ma więcej zadziorności - to podobała mi się, przyjemnie się ją oglądało, a "Come to me" wyszło po prostu prześlicznie, podobnie, jak aresztowanie.
Jeśli zaś chodzi o Janusza Krucińskiego, tu bez niespodzianek - był właściwie dokładnie taki, jaki spodziewałam się, że będzie, tj idealnie rozkoszny i rozczulający jako dobry, troskliwy ojciec i obrońca uciśnionych, emanował dobrocią na cały teatr i od "At the end of the day" aż do finału był aktorsko idealnym Vajleanem. Wcześniej - nieco za mało dziki jak na zbiega prosto z więzienia, który okradł biednego biskupa, ta kradzież była nieco mało uzasadniona w obliczu jego łagodności i czystej radości z wypuszczenia na wolność. Podobnie też wstrząs po wypuszczeniu i otrzymaniu świeczników - samo w sobie, "What have I done" zagrane było dobrze, ale znowu nie było do końca uzasadnione, bo Kruciu-więzień wcale nie był tym zatwardziałym wrogiem społeczeństwa, którego prosty gest dobroci mógłby wykoleić i wstrząsnąć nim na tyle, żeby przeszedł tak gruntowny kryzys i przemianę duchową. Jest to jednak jedyny zarzut z mojej strony pod względem aktorskim, bo jak już wspomniałam, później było już idealnie - wzruszająco, rozczulająco, poruszająco i autentycznie. Wokalnie nie poruszył mnie jakoś specjalnie - wybaczcie, za bardzo mnie rozbestwili zagranicznie śpiewający Valjeanowie - ale nie było źle. Szczególnie sceny z małą Cosette chwyciły mnie za serce. Aż chciałoby się mieć takiego dziadka...
A skoro już o dziadkach mowa... XD
No i wreszcie przyszła pora na główną w moim mniemaniu postać całego tego kramu, czyli pana Inspektora Dziaverta z wielką, policyjną pałką, która sama w sobie stała się już ikoną. Jak dla mnie, to ten spektakl spokojnie mógłby nosić tytuł "Les Dziavertibles" i to w sumie oddaje moje jego postrzeganie tamtego wieczoru: "It's all about Dziaverrr." Pozwólcie mi zatem wykorzystać swoje prawo wypowiedzi i błogosławieństwo udzielone mi przez Brata Kunca:
Kunc napisał: | …ale o tym Draco, bo ja tak ładnie nie umiem xDD |
i poopiewać trochę pana Inspektora, bo niby wszyscy wiedzą, że świetny, że fenomenalny, ale odczuwam potrzebę zagłębienia się nieco bardziej w tę "świetność"
Przede wszystkim ten facet wie doskonale, co robi na scenie i po co się tam w ogóle znalazł. To widać jak na dłoni już od pierwszej sceny, kiedy demonstruje żółty paszport więźniowi 24601: żelazna dyscyplina, panowanie nad każdym nerwem ciała, pogarda dla tych, którzy łamią prawo, przekonanie o słuszności własnej misji, o które można by łamać skały - wszystko to było na miejscu. W przeciwieństwie do Kuby Szydłowskiego, Łukasz od razu sprawiał wrażenie, że nie tylko znalazł swój własny, konkretny pomysł na postać, ale też ma do niej szacunek, pasję, i to po prostu czuć, to się odbija na całokształcie. Co więcej, byłam niezmiernie ciekawa, jaki "osobisty" ślad pozostawi Łukasz na tym ikonicznym bohaterze, bo zdążyłam się już przyzwyczaić do tego, że ten artysta ma tendencję zaskakiwać i szukać całkowicie nowych, oryginalnych sposobów na postaci dobrze znane i przetarte; nie zawiodłam się. Jego Javert jest jak najbardziej myślącym jednym torem, niewzruszonym stróżem ładu społecznego, ale jest też sprytny, ufa swoim instynktom, ma swego rodzaju suche poczucie humoru (yay!) i jest jak najbardziej kapłanem swojego zawodu, niczego innego (brak klękania w "Gwiazdach" i "One day more" = wielgachny plus). Widzę tu echa powieściowego wyrzutka, od początku skazanego na życie na marginesie społecznym i po prostu wybierającego, na którym marginesie przyjdzie mu żyć, godzącego się na wykluczenie poza społeczeństwo, które przyszło mu chronić, jeśli taka ma być cena ładu i porządku. Poza pracą nie ma po prostu nic, i to widać doskonale zwłaszcza w Konfrontacji, jeśli chodzi o I akt. II z kolei to już w ogóle było mistrzostwo świata - od chwili chytrego uśmiechu pod nosem i złowróżbnego spojrzenia posłanego powstańcom po tym, jak Enjolras zgodził się na jego "zwiad," poprzez takie drobiażdżki, jak popatrywanie ze słabo ukrywanym wstrętem na ofiarowaną mu butelkę, próby zbycia śmiechem pierwszego oskarżenia Gavroche'a (kwiiik! Pierwszy raz widziałam coś takiego, genialne!), cała masa przeładowanych znaczeniem spojrzeń, małych gestów - wszystko to, co kocham w aktorstwie Łukasza najbardziej, tutaj po prostu kwitło i cieszyło oczy swoim bogactwem niuansów, z których szkoda było stracić choć najmniejszy, bo nawet, kiedy nic nie robił i siedział związany, Javert wstrząsał i poruszał swoim wzrokiem, postawą: on nie usiądzie sam na tej beczce, buntownik go musi popchnąć, kręcenie głową z ironiczno-żałującym spojrzeniem mówiącym "Widzicie? Tyle dobrego z waszej rewolucji, że giną niewinni ludzie, a więcej ich będzie" przy wynoszeniu ciała Eponine, komentowanie samym tylko wzrokiem wydarzeń bitwy, no a kiedy na barykadzie zjawił się Valjean...! No słów mi brak, w tym momencie Łukasz po prostu przeszedł sam siebie - od oglądania się przez ramię z niedowierzaniem, poprzez całe studium emocji malujących się jasno na twarzy właściwie kamiennej, po szok i praktycznie wściekłą, bezsilną furię przy uwolnieniu (... on chciał być zastrzelony...?), od którego zaczęło się z kolei całe stadium umysłu staczającego się z łoskotem w przepaść, to było po prostu mistrzowskie. Dalej "inspekcja twarzy" nie była wcale groteskowa, a bardzo profesjonalna i rzeczowa, etiuda zagrana niesamowicie naturalnie, potem ostatnia konfrontacja z więźniem zakończona gwałtowną zgodą na wyniesienie rannego, w co sam Inspektor nie mógł uwierzyć i której to własnej decyzji sam kompletnie nie rozumiał (bardzo wyraźne zagubienie przy ostatnim "Czekam tu!"), i wreszcie Samobójstwo zagrane po prostu niesamowicie - mistrzostwo świata, no. Nie mam więcej pytań, zbieram szczękę z podłogi i zrywam się do oklasków na stojąco, kiedy już przypominam sobie, że oddychanie istotnie jest pożyteczną czynnością.
Poza tym, było tak, jak się spodziewałam, że będzie - zabiegi, które w wykonaniu Szydłowskiego przyprawiały o głupawkę Łukasz obronił, dzięki czemu nie wyglądały głupio, a zyskiwały sens, jak np to nieszczęsne Kroczenie, które tu wcale nie było kroczeniem, bo jako, że Dziaverrr tym razem nie drobił w miejscu z resztą zespołu, tylko stał i śpiewał bez ruchu, nie sprawiało to wrażenia, jakby już się był do nich przyłączył, a po prostu tkwił sobie gdzieś tam ciągle we własnej rzeczywistości i po zakończeniu utworu dopiero szedł ze swoją misją Superszpiega. No i to miało ręce i nogi.
O wokalu wspominać chyba nie muszę, bo jaki jest, każdy słyszy i doskonale wie, ale i tak wspomnę, używając mojego ulubionego ostatnimi czasy określenia: pieszczota dla zmysłu słuchu. Unosiłam się na słodkiej, różowej chmurce fangirlowego szczęścia za każdym razem, kiedy Javert miał coś do zaśpiewania, a na szczęście Les Misy w takie okazje obfitują i w efekcie co się nasłuchałam, to moje i nie oddam. Dziaduszek śpiewa po prostu Westendowo, co tu dużo ukrywać. W efekcie moje uwielbienie tylko wzrasta i po wyjściu z teatru czułam taki entuzjazm, jak po Dziadowym Franciszku. Pozostaje mi ciepło pogratulować kolejnej cudownej kreacji, która właściwie już teraz robi się podobną legendą, jak von Krolock, którego do tej pory się wspomina - i całkowicie zasłużenie. Brawo, brawo, po stokroć brawo i ja z całego serca dziękuję za te doznania. To było niesamowite. Jachcęjeszczeraz.
No i prawdziwy szacun za mistrzowskie opanowanie manewrowania pałką. *To* jest dopiero skill.
Na zakończenie tych moich przedawnionych wynurzeń wspomnę tylko, że tym razem tekst był doskonale słyszalny przez cały spektakl - i wcale mnie to nie cieszyło, poza może tym, że moja wewnętrzna slasherka zakwiczała się na śmierć z uciechy nad wszystkimi tymi, khekhym, skojarzeniami Valjeanowo/Javertowymi. Tja. Kwestię tłumaczenia to ja może przemilczę, tak...
I cóż, wszystko? Właściwie tak. Wszystko. Branoc.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Luc
Dołączył: 16 Lut 2010
Posty: 30
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam gdzie mnie wywieje..
|
Wysłany: Pon 15:56, 01 Lis 2010 Temat postu: |
|
|
No to jeszcze ja z relacją z ostatniej soboty
30.10
No i druga przygoda z romskimi Nędznikami za mną. Za pierwszym razem byłam w rozpaczy , ale w tym wypadku, wyzbyta fatum wiszącego nad obsadą, mogłam w pełni bez stresu skoncentrować się na spektaklu.
Po siedzeniu godziny w foyer Romy i słuchaniu w kółko powtarzającego się spotu Les Mis, miałam ochotę pożyczyć od inspektora pałkę i rzucić w dvd.
Ale powstrzymałam się, gdyż jestem osobą niezwykle kulturalną i nie robię rozróby, kiedy nie trzeba Jezyk
No, ale wracając do moich wrażeń. Za pierwszym razem byłam w szoku, nie widziałam wcześniej Les Miserables, poza koncertem na dziesięciolecie i występem Uwe K jako Javerta, które nota bene nie wspominam zbyt dobrze.
Bardzo lubię dekoracje i wizualizacje, ale jakoś nigdy nie potrafię się wypowiedzieć na tematy nowinek i wszelakich innych rozwiązań technicznych.
Platformy nie wiedzieć, czemu, zawsze wzbudzają we mnie niewypowiedzianą radość. Szczególnie zaś ta, która przywozi biskupa z jego kredensem i stolikiem. Wygląda to moim zdaniem komicznie, podobnie mam z platformą- łóżkiem Fantine.
Moimi ulubionymi elementami jest deszcz, przed sceną z biskupem i świsty na barykadzie. Wtedy mam wrażenie, że kule przelatują koło moich uszu i znajduję się na froncie. Nienawidzę natomiast zapachu dymu, gdyż z moimi słabymi płucami i kaszlem gruźliczym, ledwie powstrzymuję się od udawania agonii chopinowskiej.
Jak już jestem przy narzekaniu, bo przecież wszystko nie może mi się podobać, to nie podoba mi się scena u Miłych Pań, nazwana przez nas Zombie Ladies.
Nie wiem, dlaczego kobitki z przybytku różowych a może nawet „ruszofych’’ rozkoszy, muszą wyglądać jak żywe trupy z tymi zadrapaniami, podbitymi oczami i świerzbem na ciele? Może reżyser chciał podkreślić upadłość tych kobiet, ale moim zdaniem jest to zbyteczne przekoloryzowanie. To samo mam z Fantine, która wychodzi z klientem, w celu wiadomy, by zaraz wrócić z raną kłutą szyi i krwią cieknącą w dekolt. Miałam wrażenie, że zza sceny nagle wyjdzie jeden z sług Krolocka i powie, że zaspokoił swój nienasycony głód.
Pora skończyć narzekanie i napisać coś o obsadzie, przy okazji rozpływając się w zachwycie jak masełko na rozgrzanej patelni.
Fantine- Edyta Krzemień jest wspaniałą aktorką, co podkreślam za każdym razem, gdy ją widzę. Jej Fantine, jest taką kruchutką dzieweczką, którą okrutny los strącił w dolinę łez, nędzy i rozpaczy. Każdy, kto ma po lewej stronie klatki piersiowej taką małą pikającą pompkę, ma ochotę ją przytulić i ulżyć w niedoli.
Wyśniłam sen przepięknie rozegrane, chwilami słodkie i czułe, jakby te letnie dni z piosenki unosiły się nad nami jak obłoczek pary, by po chwili rozwiać się zupełnie, goryczą w głosie śpiewającej. Podoba mi się scena z klientem, gdy Fantine, obrzuca jegomościa epitetami. Wtedy widać, że w tym małych, schorowanym i wychudzonym ciele tli się duch walki. I tutaj pochwalę Edytę za to, że wprowadziła fajną rzecz, jaką jest pokasływanie. Kto czytał książkę, ten wie jak umarła Fantine, w musicalu akcja jest tak okrojona, że właściwie nie wiadomo, na co biedaczka umiera? Gdybym nie miała zielono-różowego pojęcia, na co umarła, pomyślałabym, że klient ją sprał.
I na sam koniec duch matki przychodzący po Valjeana, wtedy rozpłakałam się na dobre. Wspaniała scena!
Cosette- Malutka jest samą słodyczą, cieszę się, że drugi raz miałam okazję zobaczyć Madzie Kusą. Jest śliczna i słodziutka i ma głosik przypominający dzwoneczek. Sceny z Valjeanem są rozkoszne, wróżę jej karierę na scenie.
Duża, Cosette, którą zamienili nam na Kaję była urocza. Ogólnie nie lubię tej postaci, bo nie wnosi do całości nic, co byłoby w jakimś stopniu wartością samą w sobie. Nie przepadam za słodkimi dziewczątkami w stylu Julii. Kaja ma przepiękny głos i słucha jej się przyjemnie. Po Paulinie, której miauczenie doprowadza mnie do szewskiej pasji, miło było posłuchać duetów Cosette- Marius.
Marius w tej roli Rafał Drozd był poprawny i bardzo przyjemnie się go słuchało i oglądało. Miał mniej nadinterpretacji Marcina Mrozińskiego, który z Mariusza zrobił studiującego wicehrabiego. Podobały mi się jego stoły i krzesła i scena śmierci Eponine, tak czule ją tulił. I ten pocałunek na koniec.
Eponine – Za pierwszym razem widziałam Ewę, która bardzo mi się podobała, ale Malwina również jest bardzo dobra. Podoba mi się, że w jej interpretacji panna Thenardier jest łobuzicą i ma silną osobowość. Śmierć była mocna i wspomniany przeze mnie wyżej pocałunek.
Enjolars- Łukasza widziałam już drugi raz, według mnie gra bardzo dobrze, lecz inaczej wyobraziłam sobie tą postać. Może jak zobaczę Jaśka Bzdawkę, to jakoś mi się wszystko wyklaruje.
Thenardierowie- Super super super! Uwielbiam ich! Tomek wspaniale tańczy i te nury w dekolt szanownej małżonki.
Pani Ania jest genialną herod babą, kocham jej interpretacje. Chociaż na mielone szczurki z piesiem patrzyłam z niejakim obrzydzeniem.
Gavroche- Tomek jak już kiedyś napisałam ma więcej ekspresji i charyzmy niż wszyscy na barykadzie razem wzięci.
Pora na Javerta i Pałkę!
Łukasz Dziedzic już miesiąc temu kupił moje serce! Uwielbiam inspektora i jego mroczne spojrzenie. W sumie to, gdy chodzi o niego, nie potrafię napisać nic konstruktywnego, bo wszystko zmieściłoby się w dwóch góra trzech słowach. Ale mój zachwyt po trzech godzinach kamiennych i mrocznych spojrzeń spotęgował szczery uśmiech inspektora na oklaskach. *_*
I na koniec ten, na którego tyle czekałam:
Jean Valjean- Janusz Kruciński.
Kocham! Uwielbiam Valjeana, jest jedną z moich ulubionych postaci literackich po wykonaniu Colma, był jedną z ulubionych postaci musicalowych, ale po tym jak zobaczyłam Janusza, uwielbiam go miłością bezgraniczną. Jego Valjean jest jak dobry dziadzio albo wujaszek, do którego chce się przytulić. Chociaż gdy kradł srebra i uciekał w ciemną noc, miałam wrażenie, że na chwilę objawił mi się Edward Hyde.
Bring him home, było świetne, odpowiednio wyfalsetowane. Chciałabym żeby Valjean był chwilami bardziej dziki, ale wierzę, że to po kwestia czasu i rozwijania się musicalu. Ale jedno jest pewne, gdyby Kruciu nie porwał mojego serca dawno temu, po tym spektaklu zostałabym jego fanką Wesoly
I na koniec podziękowania dla dziewczyn: Wi, Eine, Leleth, Krolockowej, Ewki, Lesmar i Justyny z koleżankami, których imion nie znam i oczywiście mojej ukochanej Aś za wspólną Krucjatę i okupowanie aktorów w szczególności Janusza.
Było warto!
|
|
Powrót do góry |
|
|
Luc
Dołączył: 16 Lut 2010
Posty: 30
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam gdzie mnie wywieje..
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kuncyfuna
Admin (KMTM)
Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ...z prowincji.
|
Wysłany: Wto 12:34, 09 Lis 2010 Temat postu: |
|
|
[link widoczny dla zalogowanych] - recenzyja.
EDIT: Fragment koncertowego BRING HIM HOME w wyk. czterech Valjeanów.
|
|
Powrót do góry |
|
|
Luc
Dołączył: 16 Lut 2010
Posty: 30
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: tam gdzie mnie wywieje..
|
Wysłany: Czw 11:52, 11 Lis 2010 Temat postu: |
|
|
[link widoczny dla zalogowanych]
Z życia Warszawy
Najlepsze są zdjęcia xD
|
|
Powrót do góry |
|
|
Kuncyfuna
Admin (KMTM)
Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 6841
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: ...z prowincji.
|
Wysłany: Pon 15:37, 29 Lis 2010 Temat postu: |
|
|
TUTAJ Alfie Boe o koncercie 25th i śpiewający "Bring him home". Podobno w czerwcu ma wrócić do west endowych Les Misów.
Ostatnio zmieniony przez Kuncyfuna dnia Pon 16:12, 29 Lis 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
Powrót do góry |
|
|
Draco Maleficium
Moderator (KMTM)
Dołączył: 08 Mar 2008
Posty: 4374
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Z Anatewki
|
Wysłany: Czw 13:31, 02 Gru 2010 Temat postu: |
|
|
Uroczy zwiastun koncertu na 25 rocznicę na DVD - już dostępne...
JA CHCĘ! Gdyby tylko można jeszcze było wyciąć stamtąd Jonasa...
|
|
Powrót do góry |
|
|
Karina
Dołączył: 14 Sty 2009
Posty: 806
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: Poznań
|
Wysłany: Czw 10:01, 09 Gru 2010 Temat postu: |
|
|
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group, Theme by GhostNr1
|
|